POWRÓT/WSTECZ
Całą sobą kocham ten zawód

Całą sobą kocham ten zawód
Z Karolina Kowalska, aktorką Teatru Wybrzeże rozmawia Alina Kietrys

 

Fot. archiwum prywatne

 

W ciągu dwóch lat spadł na Panią przysłowiowy „deszcz nagród”. Zaczęło się od kilku nagród na festiwalu szkół teatralnych w Łodzi, potem Grand Prix na Festiwalu Sztuki Aktorskiej w Kaliszu, nagroda im. Jana Świderskiego, nagroda aktorska na festiwalu Boska Komedia w Krakowie i nagrody lokalne teatralne prezydenta miasta Gdańska, marszałka województwa pomorskiego. Nie dostała Pani zawrotu głowy?
Nie. Oczywiście jestem szczęśliwa w tym momencie, kiedy dostaję nagrodę, ale nie rozpamiętuję tego, idę dalej, nie patrzę wstecz. Aktorstwo jest dla mnie służbą, staram się stawać w momencie, kiedy gram, na szczycie samej siebie, swoich możliwości. Chyba mam też gdzieś indziej ułożone priorytety, wartości... Aktorstwo to przekazywanie emocji, które pozwalają widzom poczuć wspólnotę z moimi bohaterkami. Pojawiły się kolejne role, kolejne wyzwania. Aktor powinien dawać świadectwo życia na scenie. Mam takie swoje przykazania, które wybrałam sobie na drodze zawodowej i życiowej. I ich się trzymam.

A skąd wzięła się ta teatralna pasja?
Do teatru sama się wysłałam – jak mówi moja mama. Nie realizowałam niespełnionych marzeń czy aspiracji moich rodziców ani babć i dziadków. Bardzo szybko się określiłam i wykrzyczałam to światu, a potem wszystkie moje działania życiowe były temu podporządkowane. Moi rodzice nie są z artystycznego świata. Mój tato jest oficerem policji i wykładowcą na wyższej uczelni, a mama pracuje w urzędzie wojewódzkim. Ale w domu zawsze było kreatywnie. Tata słucha dużo rockowej i punkowej muzyki, rodzice zabierali nas (mnie z bratem) od najmłodszych lat na koncerty. Mama, gdy zauważyła jak z Kacprem – moim właśnie młodszym bratem – kochamy malować, namalowała nam na ścianie w pokoju wielki dom.  Początkowo w tym domu coś rysowaliśmy, ale później te malunki wyszły poza granice i rozpowszechniły się już na wszystkie ściany naszego domu. Dużo czasu z Kacprem spędzaliśmy na budowaniu z klocków lego i na swoich wymyślonych zabaw. Tworzyliśmy tory przeszkód i organizowaliśmy wspólne występy. Kacper grał na gitarze. Wieczory spędzaliśmy na oglądaniu filmów z rodzicami (rzadko kiedy bajek). W weekendy jeździliśmy w góry w nasze ukochane Bieszczady. Przesiadywaliśmy też na dziwnych kanapach, kiedy rodzice chodzili po targach staroci. Czuliśmy w rodzicach wsparcie w naszych ciągotach artystycznych, w naszym zmieniającym się stylu ubierania, z którym również lubiliśmy eksperymentować. Na pewno nasz ciepły i dziki dom sprawił, że teraz ja jestem aktorką, a Kacper amatorsko tworzy muzykę elektroniczną i kończy architekturę.

Zadebiutowała Pani w amatorskim teatrze jako trzynastolatka.
Po przygodzie z baletem, gimnastyką artystyczną, potem akrobatyką trafiłam szybko do zespołu tanecznego „Kornele”, znanego w Rzeszowie, który łączył akrobatykę i taniec współczesny. Znalazłam się w grupie reprezentacyjnej, jeździłam na mistrzostwa Polski, Europy czy świata. Trwało to przez szkołę podstawową, gimnazjum. Działałam też społecznie, bo taką miałam w sobie potrzebę. Byłam w samorządzie uczniowskim czy w Radzie Młodzieży Rzeszowa. W kole debat oksfordzkich byłam miłośniczką historii, łaciny, języka polskiego, więc debaty sprawiały mi satysfakcję. W różnych miejscach było mnie pełno. Pochłaniały mnie też konkursy recytatorskie i spektakle szkolne, ale teatr był wartością ponad wszystko. Trafiłam do teatru, wcale nie dziecięcego, jeszcze w podstawówce. Był to teatr MDK – Młode Dzielne Kuropatwy. Dostałam się do najstarszej grupy, choć miałam niespełna trzynaście lat i grałam z dziewczynami, które miały siedemnaście, osiemnaście lat. Myślę, że też przez to szybciej dojrzewałam, bo często zamiast swoich lektur czytałam ich – Gombrowicza czy Witkacego. Potem pierwsze festiwale teatralne. To było piękne doświadczenie i niezwykłe miejsce, którym nasiąkałam. Nasycałam się teatrem.

Sporo było tej Pani aktywności.
Hmm, nie miałam takiego poczucia. Inne dzieci bawiły się pod blokiem czy grały na komputerze, a ja cały dzień spędzałam w domu kultury. Nie czułam przez to, że coś tracę czy jestem gorsza. Tam mi było dobrze, tam byłam u siebie. Stale gdzieś jeździłam, mobilizowały mnie festiwale w różnych miastach i atmosfera wokół nich. Jestem dzieckiem warsztatów w domu kultury. Miewałam po osiemnaście dodatkowych zajęć w tygodniu, ale oczywiście szkoła musiała być na pierwszym miejscu, a ja naprawdę lubiłam się uczyć. Więc bywało bardzo intensywnie, dużo zajęć mało czasu. Musiałam ze wszystkim zdążyć.

Jest Pani zaledwie trzeci rok w Teatrze Wybrzeże po łódzkiej Filmówce, a bardzo ważnych ról kobiet naznaczonych, nieszczęśliwych było już kilka.
To prawda. Przychodzą do mnie postaci, do których muszę przejechać sobie gwoździem po sercu, żeby się z nimi porozumieć. Moje doświadczenia życiowe są niewielkie. Życie niespecjalnie mnie dotyka (na szczęście). Jestem z kochanego domu, mam świetnych rodziców, wspaniałych dziadków, a nawet dostąpiłam zaszczytu wychowywania się wśród moich pradziadków… Prawdę mówiąc stresowałam się, idąc do szkoły teatralnej, jak sobie poradzę, kiedy duch mój taki nieporysowany. Nawet się zastanawiałam, czy nie powinnam w szczególny sposób zażyć życia, doświadczyć w pełni jego kolorytu. Ale okazało się, że nie musiałam. Siła wyobraźni jest większa. Mam w sobie wielki imperatyw do opowiadania historii, wewnętrzną motywację, rodzaj zaangażowania i poczucia sprawiedliwości. Szukam też swoistej dedykacji, tej idei do opowiedzenia historii i przekazania głównych myśli moich postaci widzom. I naprawdę całą sobą kocham ten zawód, jest moją pasją i misją. Wiem na pewno, że muszę się z graną postacią porozumieć i poczuć to pęknięcie wewnętrzne. Wtedy ten mrok postaci staje się mój. I może to nawet dobrze, że na scenie często niosę ciemność i problemy, a w życiu moim codziennym jest jasno i właściwie słonecznie.

Gra Pani bohaterki fikcyjne, ale też realne kobiety, które żyły. Takie postaci pojawiały się w sztuce „Koło sprawy bożej” i w „Pięknej Zośce”.
Celina Mickiewiczowa, żona Adama Mickiewicza i Zofia Paluchowa, chłopska wojowniczka i muza krakowskiej bohemy to dwie ważne dla mnie kobiety w moim aktorskim doświadczeniu. Przywołują nietuzinkową historię kobiet, które chodziły po tym świecie. Nieważne, że żyły sto lub więcej lat temu, ich historie są uniwersalne i można się z nimi utożsamić i dzisiaj. To duża odpowiedzialność, grać postaci, które kiedyś chodziły po tym świecie. Brzmi to trochę mistycznie, ale wierzę, że obcuję z prawdziwą traumą, z prawdziwym smutkiem, z zaciśniętymi zębami, ze łzami wylewanymi w poduszkę, z ich prawdziwym niemym, stłumionym krzykiem. 

Przeżywa Pani ich los?
Kobiece historie zawsze były mi bliskie, może dlatego że bardzo bliskie są mi kobiety w ogóle – moje prababcie, babcie, moja mama. W domu opowiadane były historie rodzinne, rozmawiało się o emocjach i o naszych przodkiniach. Rodzinne historie rozkładało się na czynniki pierwsze. Rozmawiałyśmy o emocjach, o zranieniach i analizowałyśmy te rysy. Za każdym razem w teatrze, kiedy gram kobiety, które kiedyś żyły, przywołuję historie już spisane i wiem, jak się skończą, znam finał spektaklu. Ale przecież przywołuję prawdziwe słowa, obcuje z żywą traumą. I to jest odpowiedzialność. Za każdym razem na scenie rzetelnie oddać życie postaci.  

Rola chodzi z Panią?
Chodzi w głowie, ale bez przesady. Oczywiście kiedy poszukuję, zastanawiam się, jak powinnam coś zrobić, to żyje to we mnie. Zastanawiam się, inspiruję. Czytam, oglądam filmy, słucham wywiadów, muzyki, chodzę do galerii sztuki, zaczytuję się w poezji. Zastanawiam się, gdzie te moje kobiety przysiadywały, z kim rozmawiały, gdzie uciekały… Ale staram się oddzielać teatr od życia. Po spektaklu wracam zmęczona do domu, ale nie przenoszę tych napięć z teatralnego świata. Staram się zamykać w osobnych przestrzeniach te dwa światy. 

Przed premierą bywa Pani nieznośna? Ponoć trema potrafi rozbujać?
To pytanie do mojego kochanego narzeczonego, Karola… Na pewno jestem zestresowana, bo bardzo się przejmuję. Dużo płaczę. Ale taką mam naturę już, że zawsze dzielę włos na trzy, szukam dziury w całym, mam pamięć do złych snów i skórę jak z papieru…Mam nadzieję, że z czasem się uodpornię, stwardnieje i może nie będę się aż tak przejmować. Ale to moje wewnętrzne zmagania, mam szczerą nadzieję, że nie przenoszę tego na dom, bardzo bym tego nie chciała, może rozbuchana tremą aktorka brzmi romantycznie, ale ja nie chcę taka być. Dom to przystań. I ma być w nim ciepło bez względu na premiery. 

Kiedy już dostaje Pani rolę, jakie temu towarzyszą emocje?
Wielka radość. Ekscytacja i ciekawość. Początek pracy nad rolą to jak początek podróży, która jeszcze nie wiadomo dokąd zaprowadzi, ale samo wyruszenie w drogę jest radością. A tym jest dla mnie aktorstwo – możliwością ciągłego beztroskiego poszukiwania, odkrywania, jak w dzieciństwie. Do każdej takiej podróży, kupuje nowy notes, zeszyt, w którym zapisuje wszystkie natchnienia i tak tworzę dzienniki moich postaci. A drogi miałam różne. Spektakl, który powstał całkowicie podczas bardzo wnikliwego procesu improwizacji, to oczywiście „Piękna Zośka”. Miałam też spektakle, w których tekst dostawaliśmy co jakiś czas. Taka przygoda była z Celiną Mickiewiczową czy z Hanką ze „Wspólnego pokoju”. Były też gotowe dramatu od pierwszych prób czytanych – tak jak Herta z „Placu Bohaterów” czy Laura ze „Szklanej menażerii”. Praca przy każdej roli jest inna. Zawsze podchodzę z otwartym sercem do postaci. Na pewno dużo czytam. Tak było przy spektaklu „Koło Sprawy Bożej” Konrada Hetela w reżyserii Radka Stępnia, kiedy poznawałam idee Towiańskiego i historię Celiny Mickiewiczowej. 

Źle ocenioną przez historię kobietę…
Historię niestety przez długi czas, a zwłaszcza w czasach Mickiewiczowej pisali mężczyźni, którzy byli często admiratorami Adama Mickiewicza. Dla mnie Celina nie była wariatką, tylko kobietą zranioną do kości. Możliwe, że miała depresję poporodową, o czym nikt w tamtych czasach nie myślał, była też notorycznie zdradzana, a nawet kochanka wieszcza zamieszkała z nią pod jednym dachem. Odtrącona przez środowisko emigracyjne za swoje pochodzenie i „niedopasowanie” żyła obok mistrza jak ten samotny kolorowy ptak. W XIX wieku w szpitalach psychiatrycznych kobiety leczono z „wariactwa” podtapianiem w zimnej wodzie. Celina niestety tego doświadczyła. 

Ta rola przyniosła Pani w 2023 roku Nagrodę im. Andrzeja Nardellego za najlepszy debiut w teatrach dramatycznych przyznawaną przez sekcję krytyków Związku Artystów Scen Polskich. Wielki sukces!
Staram się nie patrzeć na takie zdarzenia w kategorii sukcesu. Oczywiście jest to jakieś potwierdzenie obranej przeze mnie drogi, mówię sobie wtedy: „Jest w porządku, Karolina. Jest w porządku”. Czuję się także zobowiązana, staram się nie rozkoszować, żeby się nie rozleniwić. Aktor jest tak dobry jak jego ostatnia rola. Ale jestem także szczęśliwa, bo spełniam swoje największe dziecięce marzenie i ciągle nie mogę uwierzyć, że teraz to już chyba jestem tą aktorką...

Co jest dzisiaj najważniejsze dla młodej aktorki, która odnosi sukcesy?
Mieć pracę. Móc pracować i utrzymywać się z zawodu. Mam to wielkie szczęście i ogromny przywilej, że mogę się utrzymać z aktorstwa. Jestem na etacie i dość dużo gram, jestem w niekończącym się treningu psychofizycznym, w ciągłym procesie i poszukiwaniu… Kiedy kończymy szkołę teatralną, to marzeniem jest, żeby grać. Co roku przychodzi na rynek coraz więcej aktorów, a aż tylu nowych miejsc pracy niestety nie powstaje. Nam, młodym, w zawodzie naprawdę jest ciężko, dlatego bardzo doceniam miejsce, w którym jestem, i to, że dane jest mi grać w Teatrze Wybrzeże.

Teraz jeździ Pani również na plan filmowy, a w teatrze gra Pani w dziesięciu spektaklach.
Tak. Krążę między Gdańskiem, Warszawą i Łodzią. Naprawdę kocham teatr, ale też nęci mnie energia planu filmowego, ten dziwny twór zwany kamerą, który mnie śledzi... Atmosfera zupełnie niepodrabialna. Klimat trochę jak na obozie czy kolonii.  Moim domem jest jednak teatr. Jest moim codziennym warsztatem i świadectwem wystawianym widzowi. Film się zdarza i to jest świetne, ale nie mogłabym dla niego zrezygnować z teatru. 

Czego mogę Pani życzyć na następne lata? 
By życie zawodowe nie toczyło się kosztem życia prywatnego. Mam nadzieję, że będę miała rodzinę i dom – nie tylko ten metafizyczny, ale fizyczne gniazdo utkane z czułości. Bym podróżowała dziko z plecakiem na plecach, zachwycała się chwilą i łapała je jak dziecko. A zawodowo, by wewnętrznie nie spróchnieć, być na bieżąco i zawsze wierzyć w ten zawód.

Życzę spełnienia zamierzeń i dziękuję za spotkanie.


Szklana Menażeria w Teatrze Wybrzeże. Fot. Bartek Warzecha. Materiał Teatru Wybrzeże

 

Piękna Zośka w Teatrze Wybrzeże. Fot. Natalia Kabanow. Materiał Teatru Wybrzeże

 

POWRÓT/WSTECZ