Zadyszka kulturalna

Alina Kietrys
Alina Kietrys
Dziennikarka, publicystka,
wykładowczyni i mentorka.

Felieton Aliny Kietrys

Zadyszka kulturalna

Nie będę narzekała na pogodę mijającego lata, choć wiem, że wiele osób ma powody do wewnętrznego napięcia z braku udanego urlopu właśnie nad morzem. Szczególnie ci, którzy się nastawili na leżenie plackiem na plaży za swoimi ukochanymi parawanikami. Sopockie molo zapewne znowu pobije rekord frekwencyjny i oscylować będzie w okolicach miliona chodzących tam i z powrotem. W „perle Bałtyku” w tym sezonie również niemało było oryginałów i ekscentryków. Plakat i akcja Stop Golasom na ulicach i w restauracjach nieco pomogły, ale i tak dyskusja, czy przystoi świecić brzuchem, biustem i pośladkami, trwała. Znowu w ten nurt rozważań wkradły się dumne słowa „wolność obywatelska”. Mnie te spory „wolnościowe” śmieszą i zupełnie nie pasują do letniej aury golasów.

Lepiej mieli letnicy chętni do aktywnych działań. Muzea pomorskie przeżywały oblężenie. Wystawa „Nasi chłopcy” narobiła wiele zamieszania, bo szczególnie wnikliwie oceniali ją ci, którzy tej ekspozycji nie widzieli. Tytuł wystawy drażnił osadzonych głęboko w historycznych kanonach. Staram się to zrozumieć, ale nie popieram działań oskarżycielskich, bezrefleksyjnych. Historię Pomorza, Kaszub, Śląska, a nawet części Wielkopolski należy znać. Szczególnie jeśli ma się odwagę odsądzania od czci i wiary organizatorów, czyli Muzeum Gdańska. Profesor Obracht-Prondzyński – socjolog, kulturoznawca, autor wielu znaczących publikacji o Kaszubach – krainie i ludziach, a przede wszystkim razem profesorem Gerardą Labudą twórca jednego z tomów „Historii Kaszubów w dziejach Pomorza”, starał się wyjaśniać, tłumaczyć, argumentować. Przywoływał historyczne fakty i słusznie nawoływał do wnikliwości w analizowaniu wydarzeń historycznych. Miejmy nadzieję, że imponująca liczba osób, które obejrzały tę wystawę, jest dowodem, że Polacy nie gęsi i chcą znać swoją historię. Wystawa czynna będzie do 10 maja 2026 roku.

Powodzeniem w czas kanikuły oczywiście cieszyły się wszelkie festyny, jarmarki, festiwale. O Jarmarku Dominikańskim nie ma co mówić, bo się tak wgryzł w nasze miasto, że ściąga tłumy, które płyną przez Główne Miasto (nazywane nawet przez niektórych tubylców Starówką, co jest oczywiście historycznym fałszem). Swoisty najazd na Gdańsk i korzystanie ze wszystkiego, co taki jarmark niesie, to norma. Bywało jak zwykle różnie, ale generalnie wesoło i zjadliwie. Strefa gastronomiczna urządzona w dziesiątkach straganów, barów, pubów przy ulicy Szerokiej oblegana była we wszystkie popołudnia, nawet deszczowe. Zysk właścicieli zbiorowego karmienia zapewne zadawalający, bo ceny przekraczały często zdrowy rozsądek. I tutaj mamy problem nadmorsko-górski. Paragony grozy bawiły. Naśmiewano się z tych „głodomorów”, którzy płacili za szprotki, flądry i wszelkie filety z rybki jak za zboże, a pod Tatrami za różnej maści kotlety, serki i inne frykasy. Tłumy na trójmiejskich deptakach równe były zadeptującym Krupówki i Giewont. 

To było też szalone lato w liczbie i jakości zdarzeń kulturalnych. I wcale nie trzeba było daleko jeździć i szukać, bo iskrzyło w całym województwie pomorskim. Dokonanie właściwego wyboru, żeby trafić na to, co najlepsze i najwartościowsze graniczyło niemal z cudem. Zastanawia mnie ta mnogość ofert, bo okazuje się, że w kulturze naprawdę jest sporo kasy na różne atrakcje, a resztę dopłacą ci, co kupią bilety. Festiwale w Operze Leśnej, szczególnie te firmowane przez różne telewizje, zostały nieźle schlastane na różnych forach internetowych, więc się nie będę powtarzać, ale były też takie, które zasługiwały na baczną uwagę. Festiwal NDI Sopot-Classic ma już swoją tradycję, bo w tym roku odbył się po raz piętnasty. I zawsze Polska Filharmonia Kameralna Sopot i dyrektor artystyczny festiwalu (teraz dyrygent Szymon Morus) stara się przygotować coś nadspodziewanie atrakcyjnego. W tym roku muzycznie błądziliśmy w kosmosie jako metaforze nieskończoności. Zapamiętałam najlepiej z tego kosmosu znakomite Motion Trio – szalonych wirtuozów akordeonów. Wirowali wirtuozerią dźwięków i umiejętnościami estradowymi. To była uczta. Drugim kąskiem muzycznym też wokół klasycznych dzieł był Baltic Opera Festival. 

Mieliśmy „Winterreise” Schuberta z wierszami Wilhelma Müllera i Krzysztofa Kamila Baczyńskiego, jednoaktową operę „Salome” Richarda Straussa, „Pasje według św. Łukasza” Krzysztofa Pendereckiego i premierę najbardziej znaczącą – spektakl operowy „Głos potwora” z muzyką Alka Nowaka i librettem na podstawie filmu Agnieszki Holland „Europa, Europa”. To było muzyczne i wizualne przeżycie. Reżyserką tej opery była Agnieszka Smoczyńska, znana i doceniana twórczyni filmowa. I tak mogłabym wymieniać, bo oczywiście Literaki Sopot, tym razem poświęcony przede wszystkim literaturze rumuńskiej znowu ściągnął tłumy. Festiwal non fiction – prezentacja ważnych spektakli młodych twórców nieobojętnych na rzeczywistość aż dyszał od niespokojnej publiczności. Plastyczne wystawy w różnych galeriach miały swoją publiczność. A poza tym wszystkie folklorystyczne zdarzenia w regionie gromadziły żądną wrażeń publiczność: od Słupska po Hel i Chojnice.

Zadyszka to subiektywne poczucie braku powietrza lub trudności z oddychaniem. Można w nią wpaść z nadmiaru wrażeń i zachłanności. Ja w nią wpadłam i nie żałuję, choć wybory były bardzo trudne. Użalam się?! Nie skądże. Co najwyżej jest mi szkoda lata.