POWRÓT/WSTECZ
Stale korci mnie zrobienie nowej pracy, sprawdzenie, czy jeszcze potrafię dobrze namalować…

Stale korci mnie zrobienie nowej pracy, sprawdzenie, czy jeszcze potrafię dobrze namalować…
Z Czesławem Tumielewiczem rozmawia Alina Kietrys

Nie po raz pierwszy Czesław Tumielewicz i Barbara Glaza mieli wspólną wystawę w gdańskiej galerii Glaza Expo Design na Długim Targu. Co Was łączy?
Jesteśmy duetem artystyczno-przyjacielskim. Mamy urodziny w tym samym dniu, więc na naszych urodzinowych wystawach goście bywają podwójni i mamy ich – ku naszej radości – dwa razy więcej. A ponieważ znamy się jako artyści od lat, więc też nasi przyjaciele chętnie przychodzą na te wernisaże. A poza też mamy pewną wspólnotę – kresowe historie rodzinne i dobrze się rozumiemy, choć nasze estetyki są różne.

Po raz pierwszy usłyszałam o Panu po spektaklu jednego z gdańskich studenckich kabaretów. Pisano wówczas o bajecznie kolorowej scenografii i wymyślnych kostiumach Tumiela, bo tak nazywają Pana przyjaciele. To było ponad pół wieku temu.
Już wtedy byłem rozpoznawalny. Podczas studiów udzielałem się społecznie, pracowałem w klubie studenckim Żak – tym, który działał w Gdańsku w dawnym budynku. Byłem klubowym plastykiem. Żak to było niepokorne, aktywne i buzujące centrum studenckiego życia. Promieniowało nie tylko na Gdańsk. Miałem już za sobą wystawy, wydawałem pismo poetycko-graficzne „Nawis”, więc byłem znany. Studia na architekturze na Politechnice Gdańskiej kończyłem w roku 1968, więc lata 70. to już był czas mojej aktywności.

Czy to prawda, że Pan Profesor nie dostał się na studia do ówczesnej Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych?
Prawda. Oszukał mnie ojciec. Przed egzaminem trzeba było złożyć teczkę swoich prac. A ojciec, który obiecał, że zawiezie moją teczkę do Gdańska, bo mieszkaliśmy wtedy w Bydgoszczy, nie zrobił tego. I musiałem zmienić swój zamiar, a przecież rysowałem od podstawówki. Zaczęło się od tego, że nauczyciel orzekł, że nie potrafię narysować konia. Więc mu udowodniłem. Przerysowywałem potem wszystko, co mi się podobało do zeszytu, rysowałem też nauczycieli. Takie były początki. 
Po roku na architekturze chciałem się przenieść, ale ojciec załatwił mi stypendium fundowane na PG i zostałem uziemiony. Musiałem skończyć te studia. Dzisiaj nie żałuję, bo architektura mi się przydaje do dzisiaj. Potem w Poznaniu skończyłem zaocznie Państwową Wyższą Szkołę Sztuk Plastycznych ze specjalnością grafika. I pewnie dlatego – już za czasów, gdy rektorem był prof. Władysława Jackiewicza – zostałem przyjęty na etat asystenta na gdańskiej uczelnię, choć nie byłem jej absolwentem, ale byłem specjalistą od litografii.
 
Wróćmy jeszcze do Pana studiów na PG.
Po pierwszym roku na architekturze miałem już pracę. Poszedł do Adama Gerżabka, wybitnego profesora, którego prace wystawiano poza Polską w Paryżu i Nowym Jorku, a który wykładał na naszej architekturze. Był postacią owianą sławą i legendą, choć już na emeryturze miał swoją pracownię na naszym wydziale. I on zaproponował mi, żebym został jego uczniem, kiedy pokazałem mu cykl akwarel i prace olejne, które zrobiłem podczas pleneru w Darłówku. To były dwadzieścia trzy prace. 

To już wówczas był pan Profesor pracowitym rekordzistą plenerowym.
Tak, bo zazwyczaj na plenerach malowało się dwie, trzy prace. Myślałem, że zostanę asystentem prof. Gerżabka, ale niestety, profesor zmarł. I wtedy się zwróciłem do prof. Władysława Lama. Malowałem wtedy obrazy taką mieszanką ludowo-prymitywno-surrealistyczną. I kiedy Lam zobaczył moje prace powiedział, że zegary ściekające ze stołów to nie jest malarstwo. I niestety nie przyjął mnie na asystenta, ale po latach bywał na moich wystawach i nawet razem z Janem Górą wprowadzał mnie do związku artystów plastyków. Przyjaźniliśmy się do jego śmierci. 

l dobrze się Pan czuł w środowisku plastyków sopocko-gdańskich? Przyjaźnił się Pan z Zygmuntem Karolakiem i Wiesławem Markowskim.
Z Markowskim szczególnie i byłem początkowo pod jego dużym wpływem artystycznym. I ta przyjaźń wprowadziła mnie też do sopockiego SPATIF-u, gdzie w owych czasach bywał cały świat artystyczny. Dzięki temu plastycy nie traktowali mnie jak obcego (architekta), ale jako swojego. Nie doświadczyłem tej animozji między tymi zawodami, która czasami bywała dość widoczna. A w malarstwo Markowskiego byłem po prostu zapatrzony. W jego domu miałem ksywę „narzeczony”. Jak przychodziłem, to Markowski mówił: „chwileczkę narzeczony!”, szedł do pracowni i wszystkie swoje obrazy odwracał do ściany, żebym im się zbytnio nie przyglądał.

Czy architektura miała i ma wpływa na Pana malarstwo?
Tak. Na pewno lepiej rozumiem geometrię niż artyści malarze. Kiedy wyzwoliłem się od wpływów artystycznych Wiesława Markowskiego, znalazłem własną drogę. Był to minimal art. Posypały się nagrody na konkursach, w tym I nagroda w 1974 roku na wystawie Młodej Sztuki w Sopocie, co spowodowało pewne napięcie w środowisku, bo jak to – architekt dostaje nagrodę na wystawie malarzy? To było zaskoczenie. Moje prace z tego nurtu zostały kupione przez Amerykanów polskiego pochodzenia i trafiły do Fundacji Kościuszkowskiej.

I Pan dostał stypendium z tej fundacji.
Właśnie tak. I znalazłem się w Nowym Jorku. Ta przygoda z geometrią trwała pięć lat, ale potem stwierdziłem, że to jest pewna pułapka, bo nie oddaje moich emocji, więc ruszyłem dalej w poszukiwaniach. Ślady geometrii oczywiście gdzieś zostały do dzisiaj. Wiem też, że dość niebezpieczne jest wejście w świat abstrakcji, bo ogranicza ona możliwość poznawania i przetwarzania świata zewnętrznego, bo artystycznie siedzi się wewnątrz siebie. Ale po minimal arcie przyszedł czas na realizm magiczny, taki trochę w stylu angielskim. Co tu dużo mówić – zakochałem się, więc zmieniłem styl malowania. Byłem w tym czasie też w Grecji i czułem, że muszę oddać piękno świata, który oglądam.

Swoim malarstwem przeszedł Pan przez różne twórcze okresy. Była metafora, abstrakcja, happeningi, realizm magiczny, malarstwo uczestniczące – publicystyczne czy malarstwo realistyczne.
To prawda – zazwyczaj styl zmieniałem co pięć lat. Pamiętam, jak w 1995 roku, po podroży do Berlina, gdzie wystawiali najwięksi mistrzowie XX wieku, zrozumiałem, że kontynuacja sztuki w tym nowoczesnym nurcie jest niemożliwa, bo każdy z tych wielkich artystów odkrył już pomysł na uprawianie sztuki. Na przykład Lucio Fontana dziurawił i nacinał płótna i używał drobnych przedmiotów w swoich dziełach. Po nim każdy, kto by tak robił, byłby tylko nędznym naśladowcą. Podobnie Joseph Beuys, artysta – rzeźbiarz i malarz, który wykorzystywał w swych dziełach nietrwałe materiały typu miód, filc czy przedmioty codziennego użytku. I takich przykładów jest wiele. A krótko po berlińskiej wystawie u nas w Pałacu Opatów w Oliwie była wystawa artystów z naszego środowiska modernistów – kapistów. I tą wystawą było ogromne zainteresowanie. Ludzie z zachwytem oglądali martwe natury. Bardzo to mnie zdziwiło. Wróciłem do domu i ustawiałem swoją martwą naturę. Namalowałem i oszalałem. Szło mi to szybko, bo mnie zafascynowało. Oczywiście utrudniałem sobie te kompozycje, dodawałem np. autoportrety. Potem przyszedł czas na realizm, który nieco się skomplikował z powodu dyktatury postmodernizmu. I znowu zwrot. Do tego jeszcze w wieku 59 lat znowu się zakochałem. I pojawił się w mojej twórczości cykl erotyków, prac figuracyjnych. Wróciłem do postaci ludzkich, które zgubiłem gdzieś po drodze. To erotyki się dobrze sprzedają, podobnie jak martwe natury i pejzaże. Wróciłem do świata przedstawianego i akceptowanego, który znalazł uznanie u nabywców moich prac.

Pana często można spotkać ze sztalugą na Głównym Mieście w Gdańsku, na plażach, na Kaszubach i w górach: od Bieszczad po Tatry. Pejzaż Pana pochłania?
Jestem malarzem i grafikiem. Robię też prace prezentowe, które mogą być miłym upominkiem z pięknych miejsc. W akwaforcie stosuję kolor, bo uważam, że grafiki w kolorze są bardzo ciekawe. Ponad dwadzieścia lat temu moje grafiki weszły w obieg galeryjny, sprzedawałem ponad trzysta prac rocznie i to dawało mi niezły dochód i satysfakcję. Jestem artystą kupowanym i nieźle opłacanym. Potrafiłem po życiowych perturbacjach od nowa stanąć na nogi, zbudować dom. Uratowała mnie dobrze sprzedająca się grafika. Do tej pory zimą robię grafiki, a latem maluję.

Jest Pan niesłychanie pracowitym, namalował blisko sześć tysięcy obrazów, a grafik nie umiałabym zliczyć. Niektórzy Pana krytykują i uważają, że jest Pan zbyt płodny artystycznie, że maluje Pan w nadmiarze.
To rzeczywiście może szokować. Wiem. Mnie udaje się żyć ze sztuki. To może jakiś cud?!

Kiedyś Pan powiedział, że tworzy dla siebie, bo sztuka Pana leczy.
Artyści jak dzieci bawią się zabawkami i ja też jestem takim dzieckiem, tyle że starym! [śmiech] I rysuję. Prof. Lam nauczył mnie dobrze rysunku. Sztuka zmusza do rozwiązywania zagadek i pokonywania różnych trudności, jak w rebusach. I to mnie angażuje, bardzo. A rysunek to krzyżówka. Ja też przez lata uczyłem rysunku, nawet rzeźbiarzy. Więc teraz na różnych spotkaniach przyglądam się ludziom i szkicuję, a potem maluję swoje obrazy okolicznościowe ze spotkań urodzinowych czy towarzyskich bankietów. Czasami tym rysowaniem trochę się popisuję. Kiedyś zatrudniono mnie przy jakiejś konferencji na Helu i w ciągu dwóch dni zrobiłem sześćdziesiąt portretów. Rysowałem każdego uczestnika. [śmiech]

Naprawdę?
Stale korci mnie zrobienie nowej pracy. Sprawdzenie się, czy jeszcze potrafię. A poza tym moje malowanie to jest mój pamiętnik, w każdym okresie mego życia obrazami zapisywałem ważne sytuacje emocjonalne. Kiedyś w Londynie mieszkałem u mego przyjaciela Andrzeja Borkowskiego, performera i historyka sztuki, i latałem po galeriach. On mnie pytał, co tak mnie gna. Mówiłem mu, że ciekawość, że chcę znać aktualne trendy. Trochę mnie wyśmiał i zaproponował, żebym dał sobie spokój, żebym zajrzał w głąb siebie, w to, co już przeżyłem, co noszę w sobie. Przyznałem mu rację. Myślę jednak, że niektóre dzieła na żywo oglądałem za późno, choćby mistrzów włoskich. Miałem wtedy już 40 lat.

A jak by Pan określił teraz swoją twórczość?
Jestem konserwatywny, ale posługuję się różnorodnym językiem artystycznym, który uważam, musi być komunikatywny. Powinien mówić o relacjach między ludźmi. Ale tak naprawdę ocenę moich prac zostawiam tym, co oglądają te obrazy czy grafiki. A jak psy na mnie wieszają, że marnuję talent i topię go w ilości prac, to już się tym nie przejmuję. Zebrałem już artystyczne nagrody na różnych konkursach.

A sztuczną inteligencją, która zastąpi artystów, pisarzy i dziennikarzy, Pan się nie martwi?
Jakoś nie. Bo sztuczna inteligencja sama nie wymyśla, tylko okrada świat z różnych elementów, które wcześniej zostały stworzone. Dostaje zadanie do wykonania. To nic oryginalnego, tylko kompilacja. Sztucznej inteligencji w obrazach brakuje autentyczności. Zobaczymy pewnie za chwilę, jak to się rozwinie.

Dziękuję za spotkanie i za gościnę w cudownym, ciepłym domu Barbary Glazy, gdzie rozmawialiśmy.

 

POWRÓT/WSTECZ