Felietony
Starsi telewidzowie zapewne pamiętają takie zjawisko kulturowe jak teatr telewizji. Pierwsze spektakle były transmisjami wprost ze sceny konkretnego teatru i z publicznością w tle, a później już widowiskami powstającymi w studiach telewizyjnych realizowanymi nowoczesną techniką przekazu. To był teatr w najlepszym wydaniu, który naprawdę trafiał pod strzechy. Za jego istnieniem i rozwojem przemawiał też argument, że dzieje się tak na skutek życzeń i oczekiwań telewizyjnej publiczności. Poniedziałkowe spektakle teatru telewizji, prezentujące głównie krajową i światową klasykę, były wydarzeniami, miały milionową widownię, a w czwartki, kiedy pojawiały się przedstawienia lżejszego kalibru w cyklu „Kobra”, o tematyce kryminalnej, ulice w kraju naprawdę pustoszały.
J estem na niby czy w rzeczywistości? Zastanawiam się od kilku tygodni nad tym banalnym i oczywistym pozornie pytaniem. Nie dają mi spokoju napięcia polityczne, generowane świadomie, z lubością. Żyję już dostatecznie długo na tym świecie, żeby wiedzieć, że do oczywistych zjawisk przykłada się różne miary. Pamiętam doskonale zdarzenia publiczne i polityczne z ostatnich dziesięcioleci XX wieku i ciągle jestem w wirze spraw współczesnego stulecia. Może niepotrzebnie? Może, ale póki jestem, nie umiem milczeć. Przyglądam się działaniom aktualnego ministerstwa, które ma kulturę i dziedzictwo w nazwie, i zastanawiam się, po co wszczyna się kolejny konflikt. Europejskie Centrum Solidarności jest częścią Gdańska. Jest miejscem ważnym dla miasta, tworzonym mozolnie, ale konsekwentnie. Śp. Prezydent Paweł Adamowicz miał w wykreowaniu tego miejsca jako swoistego genius loci Gdańska niebagatelny wkład. Teraz propozycje centralne, czyli dotacja ministerialna – czytaj: kasa – miałaby trafić do ECS w zamian za stworzenie nowej struktury i ministerialne ingerowanie w program placówki. Ta propozycja nie została przyjęta przez samorządy Gdańska i Województwa Pomorskiego. Wyraźnie znacząca część gdańszczan nie chce się zgodzić na przewartościowywania. Z pewnym zażenowaniem patrzę, jak dzisiejsi władający symbolami dawnej Solidarności wycofują swoje poparcie, bo ponoć im wolno, uważają się za spadkobierców tamtej „S”, mają struktury i wiedzą, co robią. No właśnie, czy wiedzą w zderzeniu z działaniami Bogdana Borusewicza, Bogdana Lisa, Władysława Frasyniuka? Przewartościowywanie wydarzeń to zajęcie zdecydowanie dla historyków, choć oczywiście biorą w tym udział politycy. Przypomina mi się słynne zdanie Andrzeja Poniedzielskiego: „Jeśli ktoś idzie do polityki… Hmmm… znaczy idzie za potrzebą”. Niech idzie, tylko po co zabiera ze sobą tych, którzy nie muszą na jego modłę w tym uczestniczyć?!
I znowu za chwilę pierwsza gwiazdka rozbłyśnie na niebie! Nieodmiennie czas przedświąteczny mnie wzrusza, mimo tłoku, pośpiechu, zamieszania. To nie jest tylko „magia świąt”, to raczej tęsknota do pamiętanych przez lata niespodzianek prezentowych, kuchni pachnącej wypiekami mojej babci i pysznościami przygotowywanymi przez mamę, tęsknota do pachnącej choinki strojonej robionymi własnoręcznie kolorowymi łańcuchami z błyszczącego papieru. I ten karp w wannie... A potem długi wieczór wigilijny z uroczystą kolacją przy stole pięknie przyozdobionym i nakrytym zawsze białym obrusem. Niepokój trwał tylko do wyciągania prezentów spod choinki. Zawsze robiła to najmłodsza osoba w rodzinie, a potem dość leniwie płynął czas. Świat pachniał piernikiem i pomarańczami, które były rarytasem. Kolędy grane trochę z płyt, trochę podśpiewywane przy stole przy łupaniu „dziadkiem”... orzechów. A potem kilka dni nieśpiesznych, które nigdy mi się nie nudziły. Wspomnienia. Przesuwają się powoli, jak kadry w dopiero co wyświetlanym filmie.
O koniach będzie za chwilę. Wpierw o jabłkach. Obrodziły w moim ogrodzie. A ponieważ drażni mnie, jak marnuje się jedzenie, jak ludzie zapełniają śmietniki nabiałem, wędlinami, bo nakupowali na zapas właściwie nie wiadomo po co, postanowiłam zadziałać z jabłkami. Nie mogę patrzeć, jak gniją pod drzewami. Zastanawiam się, czy jesteśmy już tak zamożni, że nie opłaca nam się zebrać owoców? A może jesteśmy tak leniwi, że nie chce nam się nic zrobić nawet dla siebie? Bo jak słyszę zewsząd „nie opłaca się”. Oczywiście niemal wszystko jest w sklepach, a już dżemy pewno stoją na półkach na wyciągnięcie ręki. Postanowiłam więc, kiedy już zrobiłam mus i obdarowałam sąsiadów, poczęstować owocami mniej znaną mi ludzkość. Wystawiłam więc wiaderko z jabłkami przed furtkę mego domu. Wiaderko było porządne, jabłka też pyszne i dojrzałe. Włożyłam kartę z zachętą: „Proszę się poczęstować. Smacznego!” Uzupełniałam wiaderko dwa razy w ciągu dnia, a pod wieczór... wiaderko zniknęło. Zastanawiam się czy puste, czy z resztką jabłek. Następnego wiaderka nie wystawiłam. I tu chwila refleksji. Wiaderko to tani produkt, więc czy to był żart, że ktoś „zwinął”, czy może jednak potrzeba powiększenia stanu posiadania? A może przekonanie, że jak stoi przed furtką to niczyje?