POWRÓT/WSTECZ
Choinka na środku oceanu

 

Pływałem na statkach pod różnymi banderami – grecką, szwajcarską i norweską – przez prawie dziesięć lat. Kapitanami na nich byli Grecy, Szwajcarzy i Norwegowie, a tylko raz zdarzyło mi się przez trzy miesiące pływać z kapitanem Polakiem. Szwajcarzy wprawdzie nie mieli dostępu do morza, ale posiadali flotę handlową złożoną z dwunastu statków, a ja pływałem na jednym z nich. Byłem na wszystkich kontynentach oprócz Australii.

 

Pierwsze rejsy

 

Po wprowadzeniu w Polsce stanu wojennego postanowiłem zaciągnąć się na statek. Jechałem do pracy na morzu jeszcze z dwoma kolegami, akurat w Wigilię Bożego Narodzenia, W pociągu do Berlina Wschodniego było pełno pasażerów, a dalej, do Berlina Zachodniego, już tylko my trzej. Oczywiście dlatego, że mieliśmy dokumenty potwierdzające, że jesteśmy zatrudnieni u greckiego armatora.

 

Wyjechałem do pracy jako ochmistrz, ale jak to często bywa, o moich dalszych losach zadecydował przypadek. Po paru miesiącach mojej pierwszej pracy na statku zdarzył się wypadek w kuchni. Przy dużej fali wywrócił się garnek z wrzątkiem i mocno poparzył między innymi ręce kucharza, który nie mógł w tym stanie pracować. Poszedłem więc do kapitana statku, Greka, z propozycją, że zastąpię poparzonego kucharza. Nie ukrywam, że kusiły mnie jego zarobki, dużo wyższe od moich. Pokazałem swoje dyplomy i certyfikaty, myśląc, że to wystarczy. Ale kapitan powiedział, że mogę te swoje papiery wyrzucić za burtę. Zaproponował natomiast, żebym objął kuchnię na trzy dni i pokazał co potrafię.
Pracowałem jak w transie. Wstawałem o północy i szedłem do kuchni. Harowałem cały dzień, aż do godziny 21, starając się dogodzić kapitanowi i załodze. Po trzech dniach okazało się że nie ma skarg, załoga jest zadowolona, a kapitan powiedział: dobra, ja na twoje miejsce zamawiam nowego ochmistrza, a ty zostajesz w kuchni. Na tym statku pływałem nieprzerwanie przez 26 miesięcy, przekonując się, że opowieści o kucharzu, który na statku jest drugą osobą po kapitanie, nie są tak bardzo przesadzone. Bo syta załoga, zadowolona z posiłków, to spokój i dobra atmosfera na pokładzie.

 

Boże Narodzenie na morzu

 

W czasie pływania siedem razy spędzałem święta Bożego Narodzenia na statkach. Nie było wtedy telefonów komórkowych, a jedyną możliwością złożenia życzeń i porozmawiania z rodziną w czasie trwającego rejsu było Gdynia Radio. Chyba że akurat staliśmy w porcie, to można było zatelefonować z miasta. Ale parę razy przyjeżdżała do mnie, do różnych portów, moja żona. Wtedy spędzaliśmy trochę czasu razem.

 

Pływałem z załogami pochodzącymi z różnych państw i różnych stron świata. Oprócz Europejczyków byli to na przykład Filipińczycy, Hindusi, Pakistańczycy. Mieszanina ras, wyznań i kolorów skóry. Ale kiedy przychodził czas świąt, to obchodziliśmy je razem. Wszyscy marynarze przychodzili odświętnie ubrani. Nawet jak niektórzy nie wszystko rozumieli, gdy chodzi o nasze świąteczne obyczaje, to szczególny nastrój odczuwał każdy. Oprócz Bożego Narodzenia po polsku, dwa tygodnie później obchodziliśmy to święto w obrządku greckim. W pełnej zgodzie. Oczywiście, na statku ktoś musi zawsze dyżurować, być na wachcie, ale pozostali świętowali razem. Raz zdarzyło się, że kapitan nakazał rzucić kotwicę na cztery godziny i wtedy cała załoga mogła zasiąść do wspólnego stołu.

 

Świąteczne stoły

 

Rzecz jasna ważne było, jakimi potrawami zastawiony był wigilijny stół. Ja zawsze starałem się zorganizować święta po naszemu, po polsku. Przygotowywałem barszcz, paszteciki, pierogi z kapustą i grzybami, kluski z makiem, bliny ze szpinakiem, no i ryby pod różną postacią. Najczęściej z tuńczyka, bo można go było kupić niemal w każdym porcie. W pierwszy i drugi dzień świąt dochodziły do tego różne pieczone mięsiwa, a muzułmanom, którzy nie jedli na przykład wieprzowiny, przygotowywałem potrawy z drobiu. Natomiast były czasem specjalne życzenia od załogi, która na przykład prosiła – znając już ich smak – o pieczone bułeczki. No to piekłem, a marynarze pochłaniali wielkie ich ilości. Zdarzało się też, że na przykład kapitan Grek zwrócił się do mnie przed świętami z prośbą, by zrobić jakieś greckie dania. I chociaż nigdy przedtem takich nie przygotowywałem, to oczywiście życzenie spełniłem. Reklamacji nie było.

 

Kiedy indziej kapitan poprosił o zrobienie mu ulubionej przekąski i wyjaśnił, że płaty sera feta trzeba obtoczyć w jajku i bułce tartej, a następnie usmażyć na patelni. Nic prostszego, a Grek mówił potem, że to jedzenie przypomniało mu rodzinny dom.

 

Innym razem kapitan Szwajcar zapytał, czy potrafię przygotować krewetki po singapursku? A ja mu na to: a czy ty znasz krewetki po gdańsku? Zdziwił się. Więc powiedziałem mu: potrzebuję wódkę jałowcową, koniak. Zrobiłem sos z majonezu i koniaku, ugotowałem krewetki, te duże królewskie i podałem. Kapitan jadł je gorące i maczane w misce z sosem. Był zachwycony. Potem ponawiał to zamówienie jeszcze kilka razy.

 

Muszę powiedzieć, że kuchnia polska, nasze świąteczne dania, smakowały wszystkim załogom, z którymi pływałem. Jednak gdybym musiał wskazać, które z polskich dań zdobywały największe uznanie, to byłyby to pierogi z kapustą i grzybami. Nie zdarzyło się, żeby choć jeden załogant z drugiego końca świata nie chciałby ich jeść. Wszyscy je chwalili. A ja miałem satysfakcję, choć nie wszyscy wiedzieli, że musiałem te pierogi lepić całą noc.

 

Choinka i cała reszta.

 

Co zaś do świątecznego wyposażenia… Wypływając w rejs i wiedząc, że w czasie świąt będziemy na morzu, ładowaliśmy do chłodni trzy, cztery świeże choinki oraz różne ozdoby, by sięgnąć po nie tuż przed Bożym Narodzeniem. Stawały potem na mostku, w messie, u kapitana. Tworzyły świąteczny nastrój. Jednak prezentów pod choinką już nie było. Kapitan też nie dawał jakichś świątecznych premii. Czasem śpiewaliśmy kolędy, ale po dwóch, najwyżej trzech kończyliśmy, bo marynarze z krajów azjatyckich po prostu ich nie znali. Niewiele też rozumieli ze zwyczaju dzielenia się opłatkiem, ale po wyjaśnieniach, na czym to polega, przyłączali się. Co innego składanie świątecznych życzeń. To każdy rozumiał i akceptował.

 

Po latach spędzonych na morzu mogłem wykorzystać zdobyte doświadczenie i umiejętności w pracy restauratora. Prowadziłem kilka lokali gastronomicznych, z których najbardziej znana była restauracja i klub nocny „Cristal” we Wrzeszczu. Dane mi było także karmić ludzi ze światowego świecznika, na przykład podczas spotkania trzech prezydentów: Stanów Zjednoczonych, Niemiec i Polski, których przyjmował na Polankach Lech Wałęsa. Zdarzało mi się gościć szefów państw i koronowane głowy oraz wielu światowej klasy artystów. I zawsze sprawdzała się wówczas zasada, że stół łączy, a nie dzieli.

 

Wspomnienia Ryszarda Kokoszki spisał
Zbigniew Żukowski

 

rys4

 

 

rys2

 

rys3

 

Rysunek1

POWRÓT/WSTECZ